Krecia pisze:
O Masłowskiej po raz ostatni (tytułem wprowadzenia - czytuję sobie grupę dyskusyjną o książkach i tam dziś znalazłam [przeczytane], czyli coś na kształt recenzji napisaną przez jednego z czytelników o nicku woy; bardzo mi się podobało co napisał, więc wam przesyłam):
"Przeczytałem.
Najpierw o warsztacie. Jeden znany artysta malarz, profesor ASP, zwykł
mawiać do swoich studentów, mających ambicje tworzenia sztuki
abstrakcyjnej, performersów i innych pikasów: ty się, kochany, najpierw
naucz konia rysować. Otóż ja bym bardzo chciał, żeby mi Masłowska, zanim
zacznie eksperymentacje jakieś z językiem uprawiać, najpierw namalowała
konia. Ot, choćby takiego, z jakiego przed dziennikarzem się wyśmiewa:
"Szedł ulicą. Zmierzchało". Bo tak, to tylko daje wydawcy na redaktorze
zaoszczędzić. Kto na trzeźwo podejmie się redagowania tekstu, w którym
nie wiadomo, co jest zamierzonym zabiegiem artystycznym, a co
ortograficznym czy składniowym babolem? Tu mnie tknęło i swoją figurę
retoryczną sprawdziłem ze stanem faktycznym. Noż jasnowidz jakiś?
Redakcji ani korekty niet.
Obiektywnie rzecz biorąc, od tej pory wszystkie Peje, Sidneye, DJ-e i
inni hiphopowi rymoskładacze to powinni, wg metody Yoli, siad w kącie i
wstydził się. Walnąć 150 stron hiphopowej rymowanki na jednym oddechu to
nie jest w kij dmuchał. Poważnie. Tu czapki z głów przed Masłowską,
książka na warstat i do nauki, panowie "poeci". Wcale nie żartuję.
Jak sugerowałem delikatnie w pierwszym akapicie, nie wiem, czy Masłowska
ma talent pisarski, czy tylko błazeński. Spod maniery hiphopowego tekstu
mało co widać, chociaż czasem zabłyśnie tu i tam jakaś perełka. Ale ta
książka, tak jak poprzednia, ma szokować formą, a doszukujących się
głębszych treści pacyfikuje autorka co jakiś czas wstawkami
samobiczującymi i wyśmiewającymi jej własną twórczość. To jest mało
odkrywcze, proszę Autorki, to już pan Pilipiuk praktykował z
powodzeniem. I pierwszy.
Książkę czyta się źle, właśnie ze względu na manierę. Z pewnością lepiej
by się jej słuchało z podkładem jakiegoś umc, umc, bo to, jak pisałem
żywa rymowanka. I historyjki takie, jak tu opowiadana, lepiej brzmią i
wznioślej, gdy się je z dramatycznym przejęciem melorecytuje. Bo
fabułka, psychologiczne sylwetki bohaterów, zwroty akcji itp., po
odcedzeniu z rozbudowanej formy, to - przepraszam - kaszana jest. Gdyby
to samo napisać po ludzku, pies z kulawą nogą by się nie zachwycił. A
tak, to paru ludziom, zwłaszcza młodym kandydatom na
nonkonformistycznych intelektualistów, z pewnością się spodoba. No cóż,
być może jest taka nisza i ona potrzebuje swojego barda. No to ma
Masłowską.
Tak się zastanawiam, co dalej? Już po "Wojnie..." wydawało mi się, że
autorka zabrnęła w stylistyczną ślepą uliczkę i że - żeby z niej wyjść -
musi wykonać dużą robotę w bardziej konwencjonalnym stylu. Okazało się,
że ta uliczka ma jeszcze odnogi, nie mniej ślepe, ale dające złudzenie
swobody ruchów. "